Dziurawe serce z Pasymia, które już od dziecka tętni futbolem [WYWIAD]

2018-12-29 09:22:05(ost. akt: 2018-12-29 12:39:25)

Autor zdjęcia: fot. Rafał Kadłubowski/MMKS Concordia

— W Concordii usłyszałem już, że jestem "padliniarzem" (śmiech). Oczywiście wszystko w żartach. Bo w sumie faktycznie... Trzeba dobić piłkę do pustej bramki? Proszę bardzo, zawsze jestem — mówi Patryk Malanowski. Wychowanek Błękitnych Pasym szturmem przedziera się do wyższych lig. Ostatnio zainteresował się nim i Stomil Olsztyn.
— Wyjaśnijmy najpierw jedną rzecz. Patryk czy Patrycjusz?
— Teoretycznie Patrycjusz. A przynajmniej tak widnieje we wszystkich moich dokumentach. Odkąd jednak pamiętam, to i rodzina, i znajomi mówili do mnie Patryk. I - szczerze mówiąc - ta wersja zdecydowanie bardziej mi pasuje. Przyzwyczaiłem się.

— Niecodziennie imię. Rówieśnicy, we wczesnych latach, nie próbowali się podśmiewać po kątach?
— Wbrew pozorom nie przypominam sobie ani jednej takiej sytuacji. W szkole imię Patrycjusz niektórych zaskakiwało, ale dość szybko przerzucali się na Patryka. Nie było żadnych spektakularnych historii.

— Gdy byłeś dzieckiem, byłeś... gruby?

— Gdy byłem bardzo mały, to nie. Wręcz przeciwnie. Trochę później nieco mnie przybyło. Jak teraz na to patrzę, to faktycznie wcinałem dużo słodyczy. Całe szczęście jednak i dużo się ruszałem.

— Nim zostałeś królem strzelców ligi, byłeś golkiperem. Dopadła cię zasada podwórkowych boisk pn. "gruby na bramkę"?
— (śmiech) Nie, akurat chodziło o coś zupełnie innego. Już od samego początku grałem w ataku. Strzelanie bramek przychodziło mi dość naturalnie. W napadzie grałem m.in. w kadrze województwa, później w Naki Olsztyn. Na bramkę trafiłem w wieku 15 lat.

— Jakim cudem ktoś był w stanie takiego snajpera zamknąć we własnym polu karnym?
— Prawdę mówiąc nie chodziło wcale o to co podobało się któremuś z trenerów czy mnie. Podczas jednego z badań okazało się, że mam poważnie brzmiącą wadę serca. W uproszczeniu chodziło o to, że mam w nim... dziurę. Pani doktor, gdy zobaczyła wyniki, kategorycznie zabroniła mi latać za piłką. Trudno było mi jednak rozstać się z futbolem. Byłem bardzo młodym chłopakiem, ale miałem na koncie już kilka sukcesów. Tak nagle usiąść za linią boiska i ograniczyć się do kibicowania kolegom? To nie wchodziło w grę. Nie pogodziłbym się z czymś takim. Pewnym kompromisem było stanięcie na bramce.

— Jakim bramkarzem był bramkostrzelny Malanowski?

— Myślę, że nie byłem najgorszy. Dużo lepiej czułem się jednak strzelając, niż broniąc.

— Jak widać wróciłeś pod "właściwe" pole karne, czyli do ataku. Co z sercem?
— Tak szczerze, to nigdy nie czułem żadnych dolegliwości związanych z tą wadą. Okazało się, że to wszystko jedynie brzmiało tak groźnie. Pani doktor i pielęgniarka przestraszyły mnie chyba nieco na wyrost. Oczywiście je rozumiem, bo lepiej dmuchać na zimne, niż dopuścić do jakiejś tragedii. Po jakimś czasie ponowiłem badania. Wyszło na to, że wada zniknęła. Była to przepustka do tego, bym mógł wrócić do strzelania bramek.

— Trzy tytuły króla strzelców okręgówki. Z rzędu. Ile dokładnie było tych bramek?
— W pierwszym sezonie, gdy udało mi się zdobyć ten tytuł, miałem odnotowanych 41 goli. W następnym 45, a później - w roku awansu do IV ligi - 57. Chcę jednak podkreślić, że to nie jest tak, że sam zapracowałem na taki wynik. To w dużej mierze i zasługa kolegów. Bez ich pracy z tyłu boiska, podań i zaufania nie wypracowałbym takiego wyniku.

— I nie nazwali cię nigdy sępem? Twoją robotą było głównie stawianie "kropki nad i".
— Tak nikt mnie nie nazwał, ale w Concordii usłyszałem już, że jestem "padliniarzem".

— To już chyba wolałbym tego sępa (śmiech).
— (śmiech) Wszystko oczywiście w żartach. Bo w sumie faktycznie... Trzeba dobić piłkę do pustej bramki? Proszę bardzo, zawsze jestem.

— Goli nie brakowało. I żaden inny klub nie zdołał wyrwać cię wcześniej z Pasymia? Trudno uwierzyć.
— Najwyraźniej nie byli tak zmotywowani, by mnie ściągnąć. Trudno mi to oceniać. Na przestrzeni tych kilku lat próbowałem swoich sił m.in. w Pelikanie Łowicz. Wcześniej II liga, teraz III liga. Złapałem jednak niezbyt przyjemną kontuzję, więc przyszło się pożegnać. Miałem też przygodę z Gorzowem Wielkopolskim, ale tam - z tego co się wówczas zorientowałem - szukali chyba kogoś o większym doświadczeniu. Nie rozpaczałem z tego powodu, bo w Pasymiu było mi dobrze. Znajomi, rodzina, futbol jako świetne hobby...

— Gdy grałeś w Błękitnych Pasym, byliście po prostu katami okręgówki. Po twoim odejściu wyniki poleciały na łeb. Nikt nie miał do ciebie o to żalu?

— Problemy w Błękitnych były zawsze, jak w zdecydowanej większości pozostałych klubów na poziomie okręgówki czy IV ligi. Raz mniejsze, raz większe, ale zawsze. Takie są realia i trzeba się z tym pogodzić. Chłopaki nigdy nie dali mi odczuć, że mają coś przeciw mojemu odejściu. Może ktoś inny mógł tak pomyśleć, coś powiedzieć. Ale ekipa, z którą grałem, raczej nie. Wręcz przeciwnie. Pokazywali mi, że trzymają kciuki, zawsze mnie dopingowali. Jakby czuli już wcześniej, że będę chciał spróbować swych sił wyżej. Obecnie dopytują mnie stale jak układa mi się w Concordii Elbląg, czy pojawiają się jakieś nowe propozycje itd. To miłe i jestem im za to bardzo, bardzo wdzięczny.

Obrazek w tresci

Pasymianie w erze "Błękitnego Tsunami". Malanowski tradycyjnie królem strzelców ligi, fot. K. Kierzkowski

— Ile lat spędziłeś w Błękitnych?
— Jako młodzieżowiec grałem w nich już od 6 roku życia. Z około dwuletnią przerwą na Naki Olsztyn. W seniorach - z rokiem przerwy w Olsztynku - grałem od 16 do 26 lat.

— Większość życia. Nie było wyrzutów sumienia przy opuszczaniu Pasymia?
— Pewnie, że były. A w zasadzie nie wyrzuty, a wątpliwości. Jak przy każdej poważniejszej decyzji o zmianie miejsca.. Przychodzą do głowy różne myśli. Stale rozpatruje się plusy i minusy. Bo jak wyjdzie, to będzie świetnie. A jak nie, to trzeba będzie wracać ze świadomością, że nie wypaliło.

— Zwerbowała cię IV-ligowa Concordia Elbląg. Wiem jednak, że były i inne propozycje.
— Tak, było kilka. Najpoważniejszymi były Znicz Biała Piska i Concordia Elbląg. Spotkałem się z prezesami i trenerami obu tych klubów.

— Postawiłeś na elbląskie "Słoniki". Lepsza oferta?
— Concordia była chyba bardziej zdeterminowana, by mnie pozyskać. Za Zniczem przemawiało to, że gra w III lidze. To świetny klub, wielu piłkarzy pewnie marzy o tym, by w nim zagrać. Bardziej do mnie przemówiła jednak wizja budowania drużyny, którą przedstawił Elbląg.

— A może obawiałeś się konkurencji w Zniczu? Nie brak im dobrych snajperów.
— Nie, to nie tak. Po prostu nie czułem, by był to obecnie klub dla mnie. A gdy dopięliśmy szczegóły z Concordią, już w lipcu przeprowadziłem się do Elbląga. Trenujemy praktycznie codziennie, więc ciągłe dojazdy z Pasymia nie wchodziły w grę.

— A może chodziło właśnie o to, że Elbląg jest znacznie większym miastem niż Biała Piska? Inny futbolowy wymiar możliwości.
— To też. Województwo pomorskie, w mojej ocenie, wygląda nieco ciekawiej od strony piłkarskiej. Więcej klubów ze znacznie wyższej półki. W samym Elblągu jest przecież II-ligowa Olimpia. Różnicę widać też po frekwencji kibiców, którzy przychodzą na mecze, interesują się futbolem. W Concordii nie brak ich zwłaszcza teraz, gdy robimy w IV lidze naprawdę świetne wyniki i odskoczyliśmy znacznie reszcie stawki.

— Jak przywitali cię w Concordii? W Elblągu nie brak dobrych piłkarzy. Nikt nie miał żalu, że kogoś wygryzłeś?
— Jeśli ktoś miał żal, to mi tego nie pokazał. Przyjęto mnie bardzo dobrze, szybko się zaaklimatyzowałem.

— Nic dziwnego. Z miejsca stałeś się liderem snajperów. W zespole masz już znajomych, z którymi spotykasz się częściej niż na boisku?
— Pewnie, świetnych chłopaków nie brakuje. Szczególnie dobrze dogaduję się np. z takimi zawodnikami jak Paweł Rogoz czy Sebastian Tomczuk. Te znajomości przeniosły się i poza stadion. Wspólny język znalazłem również z Sebastianem Kopciem. Niesamowity gość, mieszkaliśmy przez jakiś czas zresztą razem w akademiku. Niestety zerwał wiązadło krzyżowe i musiał wrócić do siebie, na Śląsk. Wiem, że udało mu się szybko "poskładać", z czego się bardzo cieszę. Cały czas utrzymujemy kontakt.

— Concordia to dla ciebie awans. A skoro podskoczyłeś, to i zaczęto cię wyżej dostrzegać. Ostatnio głośno zrobiło się o twoich testach w Stomilu. Jak się układa temat Olsztyna?
— Byłem na jednym ze sparingów. Poszło mi w zasadzie dobrze, choć zawsze mogło pójść lepiej. Odniosłem wrażenie, że trener Zajączkowski - który znał mnie jeszcze z czasów w Łowiczu - jest zainteresowany moją grą.

— Szykuje się kolejna przeprowadzka?
— Spokojnie, nie tak szybko (śmiech). Oferty żadnej nie dostałem, a chętnych do gry w Stomilu nie brakuje. Pierwsza liga to byłby zresztą naprawdę wielki przeskok. Nie podjąłbym na pewno takiej decyzji pochopnie. I nie bez wcześniejszej, poważnej rozmowy z władzami Concordii. Trzeba być fair.

— Stomil to w naszym regionie legenda. Jednak - powiedzmy delikatnie - w ostatnim czasie nie należy do klubów o najbardziej stabilnej sytuacji.
— Tak, Olsztyn też ma swoje problemy. I to nie takie małe.

— Mówiło się o problemach z wypłatami dla zawodników. Grałbyś w legendarnym Stomilu, gdyby nawet do końca nie zgadzała się kasa?
— Wiesz, nie mam 16 lat, bym mógł pozwolić, żeby utrzymywali mnie rodzice. Z czegoś trzeba żyć i nie wyobrażam sobie, bym - grając w I lidze - robił to "charytatywnie". Jakby to miało zresztą wyglądać? Treningi i gra w pierwszoligowcu, a potem szybko po meczu do pracy, by mieć za co opłacić rachunki? Nie, to by nie przeszło. Przyznaję jednak, że herb Stomilu działa na wyobraźnię. Zwłaszcza w naszym regionie. Trudno o tak utytułowany klub.

— Jeśli byś się jednak w nim dobrze pokazał, to lepiej sytuowani rywale wykupiliby cię momentalnie.
— Możliwe, ale to tylko gdybanie. Trudno na nim opierać swoją "piłkarską karierę", jakkolwiek przesadnie to określenie by nie brzmiało. Mam jeszcze trochę czasu, aż tak mi się nie śpieszy.

Obrazek w tresci

Gra w koszulce Stomilu? Dla wielu to marzenie, fot. P. Piekutowski

— Znalazłeś czas, by w Pasymiu szkolić młodzież.
— Prowadzę zajęcia z rocznikiem 2005-2006. Zebrał się fajny skład, choć zawsze mógłby być bardziej liczny. Warunki są jednak takie, jakie są. O sobie daje znać też i niż demograficzny. Dzieciaków mniej jest nie tylko na boiskach, ale i w szkołach. A te, które są, nie zawsze dają się wyciągnąć sprzed komputerów.

— Będą następcy Malana?

— Tak, jest szczególnie jeden niesamowity agent.

— Tzn?
— Mój brat (śmiech). Robert gra typową "dziewiątkę", czyli jak ja. To naprawdę zdolny chłopak. No i strzela najwięcej bramek.

— Były prywatne lekcje z "padliniarstwa"?
— (śmiech) Tak, pracujemy też i poza typowymi treningami. Staram się go odpowiednio nakierować. Pokazywać rzeczy, które przez lata - często metodą prób i błędów - udało mi się opanować.

— Jaka jest twoja drużyna marzeń? W Realu szukają następcy Ronaldo.
— Niech szukają, jestem zdecydowanie po drugiej stronie, czyli za FC Barceloną. A Messi jest tam wciąż w formie. Gość z kosmosu. No ale to tyle jeśli chodzi o marzenia. Patrzę realistycznie i wiem, że nie zagram tam nigdy.

— Kopiąc piłkę pod blokiem też mało kto tak naprawdę wierzy, że zainteresuje się nim Stomil.
— To akurat faktycznie było jedno z moich marzeń. Wielu kumpli, z którymi grałem jako dziecko, wyobrażało sobie grę w Stomilu. Wtedy był jeszcze w Ekstraklasie. Pamiętam, że słuchałem meczy w radiu. Piękne czasy.

— Jak minęły święta?
— Oczywiście rodzinnie, czyli w Pasymiu. 29 grudnia ponadto wyjeżdżamy z dziewczyną do Zakopanego, by nieco się rozerwać, odpocząć.

— Było spotkanie z Błękitnymi?
— Tak, zresztą nie potrzebujemy świąt, by się spotykać. Bardzo często widzę się np. z Bartkiem Nosowiczem, Arkiem Forusiem, Arielem Łachmańskim, Marcinem Łukaszewskim... Można byłoby trochę powyliczać. Brygada wciąż się trzyma, choć niektórzy się porozjeżdżali i mieszkają gdzie indziej. Lata mijają, ale cały czas potrafimy znaleźć czas, by pogadać o piłce i nie tylko.

— Czyli mimo przeprowadzki ta błękitna koszulka pod spodem wciąż jest.
— Tak, cały czas śledzę poczynania chłopaków. Czasem chwalę, czasem się trochę podśmiewuję...

— Kiedy ostatnio cię "rozbawili"?

— Tak na poważnie to podczas meczu w Prostkach (18 listopada pasymianie zremisowali 2:2 z miejscowym Pojezierzem, obecnie ostatnią drużyną klasy okręgowej - przyp. K. K.). Od razu zadzwoniłem i zapytałem: "Panowie, jechać do Prostek i nie wygrać? No jak, no jak?" (śmiech). Trochę im nagadałem, że musieli wyglądać jak trupy. Oczywiście to wszystko żarty. Chłopaki naprawdę potrafią grać, tylko coś ostatnio się po prostu zacięło.

— Stracili maszynkę do strzelania bramek.
— Pewnie trochę brakuje im typowego "padliniarza". Kogoś, kto strzeliłby ok. 30 bramek. Obecnie ciężar ich zdobywania wziął na barki głównie Arek Foruś. Nie idzie źle, a jestem pewien, że będzie zdecydowanie lepiej. Tak naprawdę uciekła Błękitnym tylko pierwsza piątka tabeli. Reszta pozostaje wciąż w zasięgu. Jestem dobrej myśli.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5